Cztery godziny temu odetchnęliśmy z ulgą. Zostało już tylko 50 kilometrów. Łatwizna. Bez problemu dojedziemy przed zmrokiem. Nie. Siedzimy w jedynym barze w miasteczku, zmęczeni, zmarznięci, jak zbite psy, próbując wymyślić co tu począć z sytuacją z kategorii beznadziejnych, w którą właśnie się wpakowaliśmy.

Ale nie jest znowu tak źle. Mogło być gorzej. Mogło nas tu po prostu nie być. Tak jak rok temu. I dwa lata temu. Od trzech lat właściwie planowaliśmy tą wycieczkę. Super prosty plan, w końcu jesteśmy cały czas po drugiej stronie wody, wystarczy tylko wskoczyć na prom i cześć, jesteśmy w Maroko. Na drugim brzegu. Ale jakoś długo nie mogliśmy się zebrać żeby to zrobić. Prom odpływa z miasta tuż obok nas, niemal codziennie. Ale wciąż coś było nie tak. A to nie mogliśmy się doczekać toreb do bikepackingu przez miesiące. A to byliśmy wciąż czymś zajęci. Ciągle coś. W końcu wpakowaliśmy najniezbędniejsze rzeczy do byle jakich toreb, byle jak przytroczonych do rowerów i po prostu ruszyliśmy przed siebie. Niech się dzieje co chce.

Tylko trzy dni. Jedna duża runda przed góry Rif. Na kolanie narysowana trasa, jak najmniej planowania. Nie mamy tych toreb, nie mamy namiotów ani campigazu. Nazwijmy to semibikepackingiem. Drugi komplet ubrań i to co najbardziej niezbędne i cześć, przed siebie. Buknęliśmy spanie tu i tam i to wszystko z planowania. Jeden dzień nad morzem. Wspaniale wyglądającym z drugiej strony, gdzie słońce zamiast się odbijać, świeci z tyłu, pozostawiać błękit błękitem. Jeden dzień w góry i ostatni dzień z gór z powrotem. Proste i łatwe. Nie. Zupełnie nie.

Właściwie to jak lustrzane odbicie tych samych gór po których codziennie jeździmy w Andaluzji. Z jedną różnicą. Jakby to była podróż do przeszłości. Im głębiej, im dalej od cywilizacji tym dalej w przeszłość. Ostatecznie na drogach kończy się asfalt, z samochodów zostają już jedynie stare mercedesy, zastąpione potem już tylko przez osły i kozy. I nic. Wielka przestrzeń wciąż w niewielkim stopniu skażona ludzką ręką. Piękna sprawa.

Po drugiej stronie, naszej stronie jest łatwiej. W każdej wsi jest bar. W telefonie zasięg i ogrom transferu danych. Asfalt jest o niebo lepszy i dróg więcej. Zawsze podjedzie kolega albo ostatecznie taksówka. Po tej stronie robi się ciekawiej. Z wierzchu to niby wycieczka jak każda inna. Jeżdżenie rowerem całymi dniami jak zawsze. Ale nie. W tle kryje się ta cała niepewność i ryzyko. I tak, to jest bardzo ekscytujące tło. Coś co rzeczywiście możesz z czystym sumieniem nazwać przygodą z pełnym tego słowa znaczeniu. Kiedy rzucasz się na pastwę losu i dzieją się rzeczy same z siebie a Ty to po prostu akceptujesz i jakoś sobie radzisz. I to jest esencją takiej wycieczki.

Łatwo jest się zachwycać Alpami, wzdychać na szczycie Stelvio czy innego Galibier. Ale to coś innego. Rzecz jasna, też jedziemy przeżyć coś wznioślejszego, z ciekawości, po zachwyty i emocje tego typu. Ale ich źródło tutaj jest inne. Inne, też super.

Dojechaliśmy do Ajdir. Cel drugiego dnia, najtrudniejszego z całej wycieczki. Nie sprawdziliśmy, nie wiedzieliśmy, że w sumie cały dzień będzie pod górę, stromo i w ogóle ciężko. Góry Rif to nie przelewki. Ale nic to. Najśmieszniejsze jest to, że w tej okolicy są dwie wsie Ajdir. I właściciel noclegu który sobie buknęliśmy w Ajdir, w tym w którym akurat jesteśmy, zaznaczył na mapie to Ajdir, choć rzeczywiście nocleg jest tym drugim Ajdir. Tak więc cały dzień jechaliśmy w głąb lądu tylko się coraz bardziej oddalając od noclegu numer dwa. Lądując o zmroku gdzieś, gdzie noclegu żadnego nie ma. Są za to ludzie. Przemili i pomocni. I od słowa do słowa, po jakimś czasie pojawia się taksówka, rzecz jasna stary mercedes, do którego nie wiadomo jak mieścimy rowery i przez dziury jedziemy gdzieś głębiej w góry, do hotelu. Hotelu bez ciepłej wody ale za to z klejącymi się od brudu ręcznikami. Dach nad głową, hurra, jestem szczęśliwy.

Sam nie wiem czy obudziło nas światło poranka czy okropne zimno. Wszystko jedno. To wszystko nic. Ten cały dzień umierania na podjazdach, chwilowa bezdomność i wszystko co tak podminowuje. Ten najgorszy hotel świata. Wszystko to nic. Te kilka dni w Maroko radzenia sobie z przygodami to wciąż nic przy kilku latach czekania na nie. To tu chyba leży ostatecznie największa trudność. Żeby się w końcu zebrać i ruszyć w nieznane. Bo już tam, cokolowiek by się nie działo, jakoś się z tym zawsze poradzi.

A potem to wszystko co zdawało się tak beznadziejne zamieni się w dobrą historię do opowiadania. Kwestia tylko, żeby nadać wydarzeniom bieg.