Mam takie szczęście, że raz po raz dostaję jakieś superrowery warte ciężkich pieniądzy. Cipollini, Merckx, Rocky Mountain, Specialized, Canyon.. Gdybym każdy z nich ukradł mógłbym sobie teraz kupić jakieś wielkie audi i stać się kimś, ale jakoś tego nie robię. Wolę na nich jeździć. Dostaję wtedy zawsze mnóstwo pytań co o nich sądzę, jak się jeździło, jak te elektryczne przerzutki i w ogóle no mów Szymon no. Za każdym razem czuję się w obowiązku napisani recenzji, ale tego nie robię, z prostego powodu, na który odpowiedź później.

Bo tym akurat razem zrobię wyjątek i na szybko napiszę jedną, uniwersalną recenzję każdego z tych wszystkich rowerów które miałem. Tych które będę mieć też.
A wygląda to tak:

Każdy, bez wyjątku, każdy nowy rower jest do niczego. Nienawidzę go. Źle mi się na nim jeździ i nie chcę go więcej. Bo nie jest mój.
Ale też każdy z tych rowerów po skręceniu kierownicą w lewo skręca w lewo i analogicznie też sytuacja ma się w drugą stronę, hamuje po naciśnięciu na klamki i przyspiesza kiedy naciśnie się na pedały. Pod tym względem każdy z tych pięknych rowerów jest świetny.
Po kilku, a raczej kilkunastu dniach jeżdżenia na owym obrzydliwie drogim rowerze, każdy z nich staje się moim ulubionym rowerem, najlepszym na świecie. Bo zdążę się do niego przyzwyczaić. I zaczyna mi się na nim jeździć dobrze. I to wszystko czego mi trzeba.
Koniec.

No, ale to przecież nikogo nie zadowala, prawda? Prawda. Wszyscy chcą tych dziwnych wartości, gramów, niutonów, porównań sztywności główki i szerokości szytki. Wyegzaltowani redaktorzy zachodzą w głowę jakby tu jeszcze dać wyraz swojej elokwencji. Po dniu testowania który polega głównie na pozowaniu do zdjęć, rozwodzą się nad wyższością szytki 25mm nad 23mm, nad jakimiś aerowstawkami które mają zaoszczędzić dwa waty na stu kilometrach i rzucają niezrozumiałymi aczkolwiek profesjonalnie brzmiącymi hasłami w stylu “reaktywność”.

I jakoś nikt zdaje się nie zauważać najśmieszniejszego w tym wszystkim faktu, że te wszystkie niuanse, te marginalne różnice tak pieczołowicie porównywane, mają znaczenie tylko dla tych, którzy recenzji nie czytają, bo i po co, i tak wyboru nie mają, sprzęt dostają od sponsora, w końcu są prosami.

Całej reszcie, amatorom, czyli i mi i Tobie, wszystkim potencjalnym czytelnikom recenzji nie powinno to robić żadnej różnicy. Dopóki nie walczymy o sekundy w trzecim tygodniu Wielkiego Touru to naprawdę bez żadnego znaczenia. Te wszystkie niuanse których gołym okiem, organoleptycznie nikt nie jest w stanie wyczuć to tylko marketingowa papka. To co możesz wyczuć, to różnicę między połamaną a niepołamaną ramą, między przebitą a nieprzebitą szytką. Jedyne czego nam potrzeba, to sprawnego roweru i to wszystko.

Bo jaką różnicę to ma robić amatorom dla których ostatecznie dobry czas to ten spędzony ze znajomymi, czy to na ustawce, czy wyścigu czy wycieczce przez góry lub nie. Co nam wtedy po ceramicznych łożyskach i zysku trzech watów? Poza zmarnowanymi pięniędzmi i czasem poświęconym na jego zarobienie?

Świetnym przykładem jest mój kumpel z Sierra Nevada, Cormac. Cormac jeździ dużo. Po górach. Mało kto jeździ tyle co on. Szybko. Zgarnia niemal wszystkie komy na zjazdach w tych górach jeśli to będzie jakaś wizytówka jego jako bezwzględnego napieracza. I co? I najpierw wsiadł na Colnago C60 które jest obiektem westchnień wielu moich kolegów, potem na Speca którego pieczołowicie budował całą zimę, i co? I stwierdził, że najlepiej jednak jeździ mu się na tanim aluminiowym rowerze z jego kolekcji rowerów do wypożyczania, wartym ułamek wartości Colnago czy Speca.

Nie zrozum mnie źle. Bardzo jestem wdzięczny wszystkim dobrym ludziom którzy czasem pożyczą mi te piękne rowery, dzięki nim zamiast wydawać pieniądze na remont mojego starego Ridleya mogę je wydać na podróże, na sprzęt żeby móc robić zdjęcia czy filmy. Dlatego na nich jeżdżę. Ale gdybym ich nie dostawał, najtańszym możliwym kosztem doprowadziłbym swój stary rower do ładu i na nim robiłbym to samo, co robię, tym razem akurat na Canyonie za ponad dwadzieścia koła. Z tym, że już mi to bez różnicy.

Tak to wygląda moi drodzy, kiedyś dokładnie wiedziałem jaki rower sobie zafunduję kiedy wygram w totka, kiedyś też miałem swoje obiekty westchnień ze carbonu i tytanu. Ale teraz, po tych wszystkich obrzydliwie drogich rowerach na których miałem przyjemność jeździć, już mi to ryba. Ta okazja na jeżdżenie na super sprzętach uświadomiła mi bardzo rozluźniającą myśl. Już nie muszę zaciągać kredytu ani iść pracować do korporacji. To wszystko jedno i to samo. Rower, czy wart trzy czy trzydzieścitrzy tysiące wciąż tylko narzędzie. Narzędzie służące do jeżdżenia.

Dlatego, na koniec, życzę każdemu żeby w końcu zdobył te wszystkie rowery marzeń i uświadomił sobie w końcu, że to wcale nie jest odpowiedź.