Niby rzecz banalna. Po to mamy te swoje pasje i zajawki żeby z nich czerpać jak najwięcej przyjemności.

Tak? Nie. Otóż okazuje się, że wcale niekoniecznie.

Raz po raz ktoś mi wytknie, że to co ja uprawiam to “jeżdżenie dla przyjemności”. Co jest akurat prawdą. Bo gdyby było inaczej, to przestałbym to robić. Bo niby po co? Właśnie.

“Ty to jeździsz dla przyjemności, ale dla mnie to za mało!” mówią moi oponenci w całej tej dyskusji o podejściach do tego pięknego sportu.

Czyli dla czego? Dla cierpienia? Dla przykrości? He he. Nie no chyba nie?

To trochę śmieszne, trochę głupie. Mógłbym na tym skończyć, ale to nie wnosi nic nowego do tematu.

Ja po prostu w to nie wierzę. Bo co to za durny frazes. Nie. Wszyscy jeździmy dla przyjemności. Jaką ujmą na honorze by to nie było, tak musi ostatecznie być. Kwestia tylko skąd ona się bierze.

W moim wypadku to akurat bardzo łatwe. Ja lubię góry, lubię jeździć na rowerze. Sprawiam sobie przyjemności na proste sposoby. Jadąc pod górę, jadąc w dół, w nowe miejsca, szybko, wolno, pijąc kawę i stając żeby popatrzeć na widoki. Dla mnie to jak bycie drapanym za uchem dla psa. Niby nic takiego, ale jednak czysta przyjemność. Wiele mi nie potrzeba.

Ale dla innych to za mało. Sami tak twierdzą. Dziecinada i niemęskie przyjemności to nie dla nich. Więc czym jest to Coś Więcej? Co to jest takiego, co w końcu ma sprawić przyjemność? No bo coś musi być. Inaczej to by nie miało żadnego sensu.

Skoro samo piękno jazdy na rowerze, czy uprawiania jakiegokolwiek innego sportu nie sprawia przyjemności, to co to jest?

Podobno ściganie, ale coś mi się zdaję, że wcale to nie to. Potrafię sobie przypomnieć czasy kiedy się w to bawiłem. Wciąż się czasem jeszcze ścigam. W końcu to pyszna zabawa. Ścigam się czasem z kilkoma kumplami na zjazdach, ścigamy się kiedy najdzie nas ochota. Bez linii mety, bez nagród i bez numerów na plecach. W czym to się różni od tego co robię? Niczym.

Choć kiedyś się ścigałem w prawdziwych zawodach, jakichś tam pucharach świata i innych mistrzostwach polski. Gdzie peleton był duży a barierki kolorowe. To już wcale nie była taka znowu przyjemność. Ściganie w wielkim tłumie jest wątpliwą przyjemnością, jest stresujące i niebezbieczne, a jazda na czas w ogóle nią nie jest, to katowanie samego siebie. Więc nie, to raczej nie to.

Bo gdyby chodziło o ściganie samo w sobie, to nie byłoby potrzeby przypinania numerów, malowania linii mety i organizowania zawodów w środku niczego. Ludzie by się ścigali dla samego ścigania i byłoby super. Ale nie. Najwyraźniej to wciąż za mało.

Jest coś, czego nie ma już w Kolarstwie Romantycznym. W tym tak zwanym jeżdżeniu dla przyjemności.

Coś dla czego tyle osób woli w weekend pojechać na zawody dookoła parkingu, zamiast na wycieczkę w góry, odkrywać nowe miejsca i przeżywać przygody.

Coś z braku czego tylu moich kumpli z którymi kiedyś się ścigałem już na dobre przestało jeździć.

Coś dlaczego pasjonaci czegoś, stają się nagle pasjonatami czegoś zupełnie innego, z sezonu na sezon, skacząc sobie z jednej zajawki na kolejną.

Otóż wszystko wskazuje na to, że to “coś więcej” to nic innego jak to całe wygrywanie, odnoszenie umownych sukcesów. Wszystko jedno czy na rowerze czy na hulajnodze.

Bo ostatecznie wychodzi na to, że miłośnicy jazdy na rowerze, nartach, czy czymkolwiek innym, wcale nimi nie są, miłośnikami danego sportu. Są miłośnikami wygrywania.

I nieważne czy to wygranie Giro d’Italia, czy zdobycie medaliku za ukończenie czasówki pod Konstancinem. Byle coś wygrać. Ale wygrywanie to bzdura. Grupa ludzi robi dokładnie to samo, ale jeden z nich robi to odrobinę szybciej i ta grupa traktuje to jako sukces.

To zawsze wychodzi na wierzch kiedy ci pasjonaci, którzy przed chwilą zapewniali jeszcze o swojej miłości do jazdy na rowerze, nagle są nadzwyczaj zawiedzeni, smutni czy wkurzeni, bo nie poszło im na zawodach. Przecież robili to, co niby kochają robić. Ale nie. Bo sam proces ich nie cieszy. Tylko samo to jego zwieńczenie, które w dodatku musi kwalifikować się jako ten tak zwany sukces.

Proste rzeczy to za mało. Nie wystarczy wjechać na szczyt góry. Trzeba wjechać na tę górę szybciej niż ktoś inny. Nie wystarczy zrobić tego co zrobiło się już sto razy wcześniej. To za mało. Trzeba pobić kogoś innego, swój rekord. Bo to jest ten sportowy sukces. Jak jest się od kogoś szybszym, lepszym. Cały ogrom nieprzyjemności dla chwili przyjmności kiedy biją mi brawa. Tak, i dopiero wtedy pojawia się to Coś Więcej. Kiedy można innym zaimponować.

To przecież jakaś bufonada. Mi to śmierdzi straszną megalomanią. Ale trochę rozumiem. Też tak kiedyś miałem. I też by to całe gadanie do mnie wtedy nie przemówiło. Na swoje szczęście już sobie z tym poradziłem, niemal zupełnie z tego wyleczyłem. Z perspektywy czasu widzę jakie to było nadęte i głupie. I że w pewnym sensie był to dość istotny krok w stronę jakiejś tam wolności.

Dlatego tak naprawdę to mnie bawi kiedy ktoś mi wytyka, że jeżdżę dla przyjemności. Pyszniąc się, że niby robi coś ponad to, coś lepszego. A tak naprawdę to tylko się zdradza z tym, że nie potrafi cieszyć się rzeczami prostymi, tylko musi być od kogoś szybszy, lepszy. I zamiast tym pysznić, powinien raczej się wstydzić. I coś z tym zrobić, dla własnego dobra.

No ale nic to. Ignoranci i tak rzucą frazesem, że każdy robi to co lubi i festiwal egoizmu będzie trwał w najlepsze. Trudno. Ja tam wolę wydzwonić kumpli i jechać w góry. Innym też polecam. Jakoś tak lżej i ładniej się robi dookoła. Przyjemniej.