Wszyscy trąbią, że się skończył sezon. Wszyscy piszą, jeśli w ogóle coś piszą, jakieś podsumowania sezonu. Wszyscy mi mówią, że zboczyłem ostatnio mocno z kolarskiej tematyki. To teraz patrzcie na to, piszę teraz najbardziej standardowego, rowerowego posta od dawien dawna. Jak kultura nakazuje. Podsumowanie sezonu 2014.

Tak więc, wygląda to tak:

Nie zdobyłem absolutnie żadnego tytułu.
Nie wygrałem kompletnie ani razu.
Nawet nie stawałem na żadnym podium ani nawet w jego okolicy.
Nie zdobyłem ani jednego plastikowego pucharka, nie powiększyłem kolekcji dyplomików.
Nie uścisnął mi dłoni ani jeden wąsaty sołtys czy inny brzuchaty burmistrz.
Nie zerwałem ani jednego kolegi z którym się ustawiłem.
Właściwie, to nie dokonałem zupełnie niczego.

To był najwspanialszy sezon jaki dotąd miałem okazję przeżyć.

Po chyba ponad dziesięciu latach jeżdżenia, wyzbyłem się potrzeby ścigania. Rywalizacji. Konkurowania. Absolutnie. Uwolniłem swój umysł od tego wszystkiego. Co za ulga. Co za wolność.
Przestałem odkładać na przyszłość to co jest najwspanialsze w tym sporcie. Przestałem trenować dla jakiegoś celu w przyszłości. Czekać aż przyjdzie forma. Aż skończy się mikrocykl katorżniczych treningów. Aż przyjdzie niedziela i okazja na zdobycie kolejnych świecidełek, pucharów, gratulacji i lajków. Przestałem się przejmować innymi, zrywaniem jednych, poszukiwaniem aprobaty u drugich. Zamiast trenera, zacząłem słuchać serca. I brać ile wlezie z tego co najlepsze w tym sporcie. Każdego dnia, przez cały rok. Nareszcie. Po tylu latach. Uff. Wolność.

Na mojej półce z pucharami przybyło tylko kurzu, w szufladzie z medalami i dyplomami nie zmieniło się nic a nic. Zamiast tego wypchałem do granic możliwości worek ze wspomnieniami i przeżyciami. Może coś ze mną nie tak, ale jak dla mnie, to coś o wiele bardziej wartościowego.