Do Calpe przyleciał Karol. Znacie go z Roadtripów Norway i Calpe. Przyleciał bez nogi. Bardzo nad tym faktem ubolewał. Zrozumiała sprawa. Bo co to za frajda jechać w góry bez formy.

Mówiłem mu, spokojnie Karol, nic się nie martw, przejdzie Ci.

Ale co ja tam wiem. W temacie podnoszenia formy nie jestem specjalnym autorytetem. Wręcz przeciwnie. Są i tacy którzy przypięli mi nawet metkę turysty, trudno. Sensejem prędzej będzie jakiś utytłany w tytuły zawodnik. Albo najlepiej jakiś trener. Osoby które ze zrozumieniem kiwają głową kiedy usłyszą hasło:

Tylko usystematyzowany trening daje wymierne efekty!

Miałem paru trenerów w swoim krótkim żywocie kolarza. Kiedyś jeden z tych którzy mnie tresowali powiedział mi, że nawet w dniu wolnym, nawet na przejażdżce muszę pilnować tętna, żeby trzymać się w jakiejś tam strefie, że muszę trzymać odpowiednią kadencję. Bo inaczej to nie da mi to nic. Nic a nic.
Chyba nigdy nie był w Morairze, biedaczek. Ale wtedy mu wierzyłem. W sumie to pewnie miał dobre intencje. Chciał dla mnie dobrze. Żebym był szybszy i tak dalej.

Potem byli Ci wszyscy zawodnicy. Większego i mniejszego kalibru wykidajła. Którzy z przekonaniem mówią o tym, że trenowanie na pulsie nie ma już kompletnie najmniejszego sensu. Którzy przez pół roku przygotowują się do kolejnego pół roku. Którzy zawsze znają odpowiedź na magiczne pytanie “co jutro jedziesz?”. I jadą to i tamto. Trenują. Bo tylko trening da im progres. Bo inaczej to nie da im nic. Nic a nic.

Przez to przekonanie niemal żaden z nich nie zgodzi się z Tobą pojeździć ot tak, przed siebie. Nie stanie na kawę ani nie pojedzie na skitraną sztajfkę. Kiedy będziesz chciał pojechać coś zobaczyć, odhaczyć większą rundę, zobaczyć coś, odkryć czy po prostu się pobawić w kolarstwo, trudno będzie Ci znaleźć kompana. Bo wszyscy niczym Chris Froome chcą progresu o te marginalne różnice, które na ich poziomie nie mają najmniejszego znaczenia. Ale to się naprawdę dzieje. Ich ego gardzi jazdą dla przyjemności, wklejając jej metkę turystyki, tylko cierpienie napawa ich dumą. Ktoś musi im powiedzieć co mają jechać, bo jeżdżenie tak jak oni by po prostu chcieli nie mieści się im w głowach.

Na dokładkę są jeszcze wszelakiej maści media. Gazetki, portale i kanały na youtubie. One im to mówią. Niekończąca się ilość porad jak poprawić sobie cokolwiek i wszystko. W różnych formach przekazywana maksyma konieczności trenowania. Innej opcji nie ma. Może na jesieni przekradnie się coś o roztrenowaniu ale tylko po to, żeby kolejny sezon był lepszy i lepszy. Trening, progres. Reklama trenażera i pomiaru mocy. Trening to kolarstwo. Kolarstwo to trenowanie. Tak nam to ładują do głów. Ile tylko wlezie.

Właściwie mówią o tym niemal wszyscy. Albo trenujesz albo nie. Wóz albo przewóz. Trenujesz, rośniesz. Nie, to nie. Progres jest wtedy kiedy lecą cyfry. Kiedy jedziesz przed siebie, nawet pod najgorszą sztajfę, nawet przez osiem godzin po górach, ale ot tak, patrząc na widoczki zamiast na garmina, nie daje Ci to nic. Nic a nic.

To już zostało tyle razy powtórzone, że stało się aksjomatem. Stwierdzeniem oczywistym i bezspornym.

Każdy sprzedawca pomiaru mocy, każdy redaktor zarabiający na reklamach narzędzi treningowych i każdy trener osobisty to potwierdzi.

Tylko jak wytłumaczy mi to, że od kiedy jeżdżę ot tak, sobie, jak tylko mam na to ochotę, gdzie jedynym moim narzędziem kontroli jest to, co podpowiada mi moje ciało, to nadal staję się coraz mocniejszy i mocniejszy?
Czasem czuje się świetnie więc pojadę na cały dzień w góry. Czasem czuje się zmęczony więc pojadę na kawę. Albo w ogóle, poczytam książkę na plaży. Potem znowu się poczuję i wpakuję na jakieś sztajfy. Będę umierał i szedł w trupa żeby je wjechać, zobaczyć co jest na górze. Potem odpocznę. Znowu dam sobie w kość. Minie jakiś czas i nagle pojawi się forma. Nadejdzie znienacka. Dziwna sprawa. Przecież nie zrobiłem w tym roku ani jednego treningu jako takiego. Dziwna sprawa. Fenomen!

Kiedy wyjechałem po raz pierwszy na rower, na Majorce, moje nogi kręciły się do tyłu. Spotkałem Pawła Bernasa z ActiveJetu który jadąc po płaskim zagadując i śmiejąc się, doprowadził mnie do stanu przedzawałowego. Kiedy tylko go pożegnałem, ostatnim aktem rozpaczy przybijając piątkę, położyłem się zaraz na szosie żeby złapać oddech. Ale wiedziałem, że to przejdzie, że to po prostu naturalna kolej rzeczy.
Dałem sobie czas. Jeździłem, po płaskim, po górach. Dni mijały. Odhaczałem kolejne piękne miejsca. A forma sobie rosła. Sama z siebie. I nagle Michał Podlaski, znany z tego jakim to jest cyborgiem trenigu, który jechał w kadrze z Ponferrady, pokiwał głową i stwierdził, że “trochę chodzę”. Przetrzymałem te pięć godzin z profikami w Calpe. Przeleciałem sobie dwie stówki po górach. Raz, drugi raz, robiąc jakieś nieludzkie przewyższenia. Kolejne profiki stwierdzały, że im zaciągam.

Mi to ryba, nie mam zamiaru się ścigać, nie czuję potrzeby rywalizacji. Nie chcę nikomu niczego udowadniać, ani z nikim porównywać. Chcę tylko podważyć cały ten durny aksjomat.
Aksjomat który zabija cały luz tej pięknej dyscypliny. Który nie pozwala się wyrwać z treningowego kieratu. Wręcz narzuca trwanie w nim. Chciałbym tylko powiedzieć, że to wszystko tylko stek bzdur. Stek bzdur który zabrania Ci jechać na Majorkę bez odpowiedniego przygotowania. Wyjechania w góry bez uprzedniego spędzenia wielu godzin w piwnicy i na niedzielnej rundzie. Który narzuca Ci przymus długich, katorżniczych przygotowań żeby kiedyś w końcu móc robić to, po co sprawiłeś sobie kiedyś rower. Odbiera wolność wyboru, tego co chciałbyś zrobić ze sobą i swoim rowerem. Przez który nawet przez myśl Ci nie przejdzie, że forma, może przyjść, ot tak, jako efekt uboczny, jeżdżenia ot tak, w stronę słońca, nowymi szosami, sprawdzając co jest za kolejną górą.

Karol odczekał swój kawał czasu. Pojeździł po górach dookoła Calpe. Bez trenera. Bez pomiaru mocy. Robił to, po co kupił swego czasu rower szosowy. Mineły mniej więcej dwa tygodnie. I nagle, o dziwo, noga Karolowi zmartwychwstała. Karol chodzi po górach jak kuna. Na przekór treningowemu aksjomatowi przez który tylu jego kumpli zostało w domach, trenując w piwnicach i na niedzielnych rundach, odkładając każdy grosz na te wszystkie gadżety, na produkty rynku trąbiącego im prosto do ucha – tylko trening ma sens!

Ale to nieprawda. Całe szczęście! Niech dobra wieść się niesie. Szkoda czasu na żmudne ćwiczenia, na marnowanie czasu, ogromnej ilości czasu, na przygotowania i konsumpcję.
Żeby jeździć trzeba jeździć. Jak najwięcej. To wszystko. Forma pojawi się przy okazji. A tego, co w tym czasie odhaczymy, zobaczymy i przeżyjemy, nikt już nam nie zabierze.