Zagrajmy w grę. Potrzebujesz do niej tylko odrobinę wyobraźni.

Zobacz, stawiam obok Ciebie  ten ogromny puchar który jest do zdobycia w zawodach w które celujesz. Czujesz to coś? Nie? Wieszam Ci na szyi jeszcze medal, z zawodów o których nawet nie śmiałeś marzyć. Teraz lepiej? Hmm..

To może w drugą stronę. Zabieram Cię na szczyt góry o której marzysz od lat. Stoisz na jej samym czubku, a wokół Ciebie przestrzeń nie do opisania słowami. I co? Tak, to też całkiem dziwna sprawa. Ot tak, po prostu tam być. Hmm..

Stawiam Cię na podium na Polach Elizejskich. Stawiam Cię na Coll de Rates tuż przed zachodem słońca. Na lokalnych zawodach na które przyszła cała Twoja rodzina żeby Cię oklaskiwać. Daję Ci idealne, według Ciebie, ciało. I jak?

Wyobraź sam siebie dokładnie w tym momencie o którym marzysz. Ot tak, w tej chwili. I co? I nic? Hmm..

W tym wszystkim wciąż czegoś brakuje.

Nikt za bardzo się nad tym nie zastanawia. Bo niby nad czym. Mija dzień za dniem a my trenujemy, czynimy przygotowania. Bo trening zrobić trzeba i już. Mamy swoje wizje spełnionych marzeń, znamy daty zawodów, ideały do osiągnięcia, miejsca w które chcemy się udać, góry które chcemy zdobyć.

Wydaje nam się, że chodzi o to aby wygrać albo ukończyć zawody. Zbudować piękne ciało. Aby wdrapać się lub podjechać pod jakąś górę. Kiedyś tam dotrzemy i koniec kropka, staniemy się nagle szczęśliwi. To przecież tak oczywiste.

Wcale nie. To nie wszystko. Właściwie to tylko dodatek.

Wygrałem kiedyś wyścig. Byłem wtedy szybki. Zaatakowałem na samym starcie i do mety nikt mnie już nie dogonił. Wjechałem na metę z podniesionymi rękami a tłumek bił mi brawa. Był wywiad do kamery. Było miło. Ale to nie było to. Było tylko miło. Było dużo uśmiechów i gratulacji. To wszystko. Nie myślałem o tym później zbyt wiele. Wróciłem do treningów.

Kilka lat później wylądowałem tuż przy tarasie widokowym na Trollstigen. Siedziałem nieopodal na skale razem z kumplem. Właśnie przebiegliśmy kilkanaście kilometrów po górach, do ściany Trollveggen i z powrotem. Byliśmy brudni, śmierdzący, wycieńczeni i cholernie z siebie zadowoleni. I patrzyliśmy sobie na tłumy maszerujące z aparatami na punkt widokowy i z powrotem na parking do samochodów z wypożyczalni. Wtedy zaczynałem rozumieć w czym rzecz.

Wjechałem kiedyś na piękną górę. Podjazd był długi i stromy. Nie miałem już z czego jechać, nogi odmawiały posłuszeństwa ale dałem radę. Byłem z siebie dumny. Zaraz po mnie wjechał na nią jakiś Hiszpan. Na skuterze. Rzucił “hola!” w moją stronę, rozejrzał się nerwowo i zaraz ruszył w swoją stronę. Z pozoru zrobiliśmy to samo. Wjechaliśmy na tę samą górę. W rzeczywistości byliśmy w kompletnie innych światach. Ta scena dała mi do myślenia.

Teraz wydaje mi się, że w końcu odnalazłem odpowiedź.

Myślisz, że chodzi o trofea? Zapytaj tych którzy pracują w zakładzie ich produkcji. A może o jazdę samą w sobie? Zapytaj listonosza. A może widoki z góry? Zapytaj kogoś kto pracuje w schronisku na pełen etat.

To nie wygrana. Nie zdobycie szczytu. Nic co mógłbyś dotknąć ani określić liczbami.

Nie.

To emocje. Emocje które czujesz kiedy podołasz czemuś co wydawało się nieosiągalne. Kiedy przekroczysz magiczną granicę tego co tak bardzo chciałeś mieć pod kontrolą.

Euforia. Satysfakcja, ekscytacja, spełnienie. Nazywaj to jak chcesz. Tego nie da się ubrać w słowa. Poeta nazwałby to ogniem. Ogniem który rozpala Ci wnętrzności, sprawa, że zatyka Cię w płucach i każdy atom Twojego ciała krzyczy z uniesienia.

Emocja która jest dziełem wyczynu który dokonałeś mimo, że wydawało się to niemożliwe. Drogi która była wyzwaniem. Pokonanie nie innych, ale swoich kryzysów i słabości. Nie finał jako taki, finał po batalii, finał w który ledwo wierzyłeś. Tego właśnie brakowało w każdej z tych sytuacji, w które Cię wrzuciłem w tej grze.

Chodzi o to co się dzieje w Twojej głowie. Technicznie rzecz ujmując, jedyne co Cię uszczęśliwia to serotonina i dopamina. Hormony które odpowiadają za Twoje uczucie szczęścia mają gdzieś jakie waty generujesz i ile osób pokonałeś. Czy Twój rower kosztował 3 czy 30 tysięcy. Twojej głowie wszystko jedno jak wiele osób Ci bije brawo i jak drogi jest szampan który na nich rozlewasz. Czy masz numer na plecach czy też nie. Twój umysł ma gdzieś czy siadł Ci kom czy nie.

Możesz wygrać sto wyścigów i przebiec tyle samo maratonów i nigdy tego nie poczuć. Ludzie wpatrują się wciąż w monitorki kontrolując wszystko co tylko skontrolować mogą i nie pozwalają sobie przekroczyć tej magicznej granicy. To jak z wskoczeniem do lodowatej rzeki, większość woli zatęchłe ciepełko ale to na tych niewielu którzy się odważą skoczyć czeka to coś.

I każdy może to przeżyć. Bez oszczędzania. Bez kupowania wymyślnych sprzętów. Bez żmudnych przygotowań i zostawiania za sobą tłumku pokonanych. Bez tego całego sportowego materializmu. Jedyne co musi zrobić, to postarać się to zrozumieć a potem zamienić teorię w praktykę.

Chodzi o ten ogień. To coś co zatyka Cię od środka. O niekontrolowane okrzyki zachwytu. Tylko tyle i aż tyle.

To jest ostateczny, najbardziej prawdziwy cel, końców koniec.

Reszta to tylko dodatki.