Plan treningowy dla zadowolonych z siebie
Ten plan jest kompletnie do niczego. Każdy, najmniejszy jego element można z łatwością poprawić. Każdy trener bez zawahania wytknie jego błędy i znajdzie lepsze rozwiązania. Każdy trener którego praca opiera się na nigdy dość zadowolonych z siebie zawodnikach.
Właściwie nawet nie jest on żadnym planem. Bo ja planami się brzydzę. Odstręcza mnie myśl, że ktoś ma mi mówić co będę robić jutro albo za miesiąc i ja tu w ogóle nie mam nic do gadania. Samą ideą, poświęcenia ogromu czasu dla czegoś, co jest tylko umownym sukcesem.
Ostatecznie od cierpienia dla chwili ubawu, wolę po prostu ubaw. Od kilku lat uskuteczniam plan który planem nie jest. I sprawdza się u mnie wyśmienicie.
Powiesz, że tak się nie da, ale mój przykład to potwierdza. Jestem mocny. Jestem w stanie jeździć od świtu do zmroku po górach. Pobiłem rekord chłopaczków z młodzieżowego BMC na legendarnej tutejszej sztajfce, mimo, że specjalnie się na niego zasadzali. Słyszałem już wiele komplementów, że jestem mocniejszy od wielu amatorów. Pewnie bym powalczył na niejednym wyścigu, ale nie czuję potrzeby. I mi to ryba!
I w ogóle nie trenuję. Nie biegałem po lesie. Nie byłem w ani jednej piwnicy żeby wyginać ciało w niezrozumiałe pozy. Nie mam garmina ani pomiaru mocy. Nie liczę kalorii ani tętna spoczynkowego. Nie odstawiłem ani jednego piwka ani ciastka w imię poświęceń dla sprawy.
I wiem o tym, że gdybym muszkatel zamienił na jakiś magiczny szejk proteinowy, gdybym zamiast zajmować się rozmową na podjeździe i robieniem zdjęć pięknych serpentyn, wykonywał jakieś wymyślne ćwiczenia pod dyktando cyfr na garminie, gdybym zamiast kolejnego dnia pod rząd nie pojechał w góry bo jest akurat ładna pogoda, a zrobił tą całą aktywną regenerację i leżał potem pół tego pięknego dnia oglądając youtuba, gdybym całą zimę robił interwały na trenażerze, zamiast jeździć po górach dla samego jeżdżenia po górach.. To byłbym mocniejszy. O jakiś dwa, trzy procent? Jeden? Albo i niekoniecznie. A co z tymi wszystkimi zmarnowanymi dniami? Miejscami w których by mnie nie było? Chwilami których bym nie przeżył?
Nie kupuję już więcej tej całej filozofii poświęceń, bo niby dla czego? Dla bycia odrobinę szybszym? Żeby co? Żeby zerwać kumpli na rundzie pod miastem?
Bo widzisz, doszedłem do tego punktu, że jestem z siebie zadowolony. Ze swojej formy, tej teraz, nawet tej kiedy przyjechałem do Hiszpanii w grudniu i ledwo przejeżdżałem sto kilometrów. Ze swojego ciała, mimo, że daleko mu do kanonu piękna z reklam w przerwie relacji z wyścigu kolarskiego. Od kilku lat nie czuję już potrzeby dążenia do niedościgniętego idału. I w zamian pojawił się ogrom możliwości których nigdy bym nie przewidział.
I od tego czasu, nareszcie mam wspaniały ubaw z kolarstwa. I jeżdżę więcej, bo sprawia mi to radość. Bo nigdy nie brakuje mi motywacji. Poważnie. I z dnia na dzień staję się coraz mocniejszy. I mi to ryba. Nic na to nie poradzę. To tylko efekt uboczny, czy bym chciał czy nie.
Bo wyobraź sobie tylko, że po tych wszystkich przygotowaniach które już przeprowadziłeś, których końca nie widać, w końcu dochodzisz do punktu, że szczerze sam sobie mówisz, że już wystarczy, że już jesteś dość dobry.
I od tego momentu jeździsz, nie tak, jak nakazują wszelkie kanony treningu, ale tak, jak Ci się żywnie podoba. Bez potrzeby umierania na trenażerze, robienia powtórzeń na lokalnej hopce i tego typu absurdów. I mimo to, wciąż stajesz się mocniejszy, przy okazji, odhaczając kolejne piękne dni, zamiast kolejnych dni czekania na to, co wcześniej było celem przygotowań.
Bo z trenowaniem jest trochę jak z biznesem. Każdy z nas zna takich biznesmenów sknerów którzy już prawie nie śpią, którzy pracują po 20 godzin dziennie i nigdy nie mają dość, bo jak już osiągną jeden sukces to muszą osiągnąć kolejny, lepszy i to się nigdy nie kończy, mimo, że zupełnie by mogło. Ale nie. Tak jak i zawsze teoretycznie można odrobinę szybciej przebierać tymi nóżkami na rowerze. Zapominając o tym, co poświęca się w zamian.
To jak wywrócenie całej filozofii treningu do góry nogami. Ogrom czasu przygotowań dla krótkiego momentu uniesienia, zamieniony na ogrom czasu uniesień, bez jakiegoś punktu na końcu, bez oczekiwań i celu. Ot, czysty ubaw. Bez czegoś takiego jak sezon, bez czekania na niedzielne starty, bez pokonywania innych, bez oczekiwań i niepewności.
Co jeśli bym Ci powiedział, że jesteś już dość szybki, dość wytrzymały, dość silny, że Twoje ciało wygląda już tak jak wyglądać powinno. Co jeśli okazałoby się, że już dotarłeś do tego końcowego punktu planu treningowego i czas odebrać nagrodę?
Więc to nie jest żaden znowu plan, raczej zestaw sposobów. Na to, żeby stać się mocarzem. Albo posiadaczem pięknego ciała. Albo kimkolwiek innym. Zadowolonym z siebie człowiekiem. I to przez kompletny przypadek. Chcąc, niechcąc do niego docierając. U kresu starań, które są początkiem super przygody.
Oto one, sprawdzone na mnie samym w ciągu kilku ostatnich lat:
- Rób to co lubisz i sobie tego nie żałuj. Jeździj wtedy, kiedy na niebie świeci słońce, odpoczywaj kiedy nie. Wykorzystaj okazję jaką jest pobyt na tym pięknym świecie.
- Zrób od czasu coś epickiego. Głupiego. Ja na przykład jadę na cały dzień w góry. Na trasę której przejechanie wydaje się ponad moje możliwości i kiedy pod koniec dnia okazuję się to prawdą, to właśnie to są momenty które się pamięta, które dostarczają satysfakcji jak nic innego.
- Nie słuchaj trenera, słuchaj swojego ciała. Trener ma excela i mejla, ciało ma mądrzejsze sposoby żeby Cię informować czego Ci trzeba. Powie Ci kiedy będziesz musiał odpocząć, powie Ci kiedy będzie znów w formie. Nic więcej nie trzeba.
- Odpocznij kiedy będzie trzeba. Dostałeś jedno ciało. Nie jesteś maszyną. Kiedy będziesz wykończony, w ogóle się tym nie przejmuj, tylko sobie odpocznij, tyle ile Ci będzie akurat potrzeba. Przejdzie Ci. Przypomnisz sobie o wszystkich książkach których nie przeczytałeś, o tym, że wciąż masz jeszcze kilku przyjaciół. A potem, chcąc nie chcąc, znowu wróci Ci siła, i będzie jej więcej niż poprzednio. Proste.
- Zapomnij o cyfrach. Nie ma znaczenia czy Twoja średnia prędkość to 10 czy 40 na godzinę. Dla jednego to będzie wyzwanie, dla drugiego nuda. Tak samo, nie ma znaczenia czy przez cały dzień pokonasz kilkaset czy kilkadziesiąt kilometrów. Liczby służą tylko do porównań. Pieprzyć porównania. Rób sam sobie dobrze, a nie dla poklasku i bycia lepszym od kogoś innego.
- Daj się zaskoczyć. Kiedy szczerze podążysz za tym sposobem, kiedy uciekniesz z piwnicy, pojawią się okoliczności których żaden trener ze swoim excelem przewidzieć nie będzie w stanie. Spotkasz profików, pojeździsz z mocniejszymi od siebie, wylądujesz na pół roku w ciepłym kraju. Mówię to z autopsji.
- Jedź gdzieś gdzie jest pięknie. Czyli w góry. Góry fundują satysfakcję, góry sprawiają, że stajesz się silniejszy.
- Praktyka ponad teorią. Mnie żaden trener mejlem by nie nauczył zjeżdżać. Umiem to robić bo zamiast pilnować planu, wykorzystałem każdą okazję, żeby pozjeżdżać z tymi, którzy potrafią to robić i najpierw podpatrzyłem, a potem z czasem sam nauczyłem się to robić. To wszystko.
- Niech pogoda będzie Twoim trenerem. Słońce symbolem długiej jazdy, deszcz odpoczynku.
- Nie bój się jeździć z mocarzami. Umieraj na ich kole, kiedy odpoczniesz, też będziesz mocarzem. Pełnym satysfakcji, że przetrwałeś.
- Rób to, na co tylko masz ochotę, bez przymusu, bez oczekiwań.
- Jeździj. I miej z jazdy ubaw.
I wiesz. To brzmi niedorzecznie. Wbrew temu wszystkiemu co wlewa Ci do głowy każdy trener, napotkany kolarz, każdy redaktor kolorowej gazetki i idol z eurosportu.
Ale wiesz co. Chrzanić to. Jest na tym świecie parę rzeczy o niebo lepszych niż bycie po prostu odrobinę szybszym.
Carpe diem, kolarze!