Napisałem swego czasu tekst o tym, jak wcale nie będąc jakoś specjalnie dzianym, wyjechać sobie do Norwegii, odhaczyć wspaniałe podjazdy, fantastyczne wakacje i jeszcze wrócić z nich z walizką pieniędzy. Bardzo miło nastrajający to był post, nie da się ukryć.

Odzew był spory. Wiadomo. Potop mejli zalał moją skrzynkę. Podzieliłbym je na dwie kategorie. Pierwsza, ta nazwijmy to praktyczna, to było coś w tym tonie “dasz kontakt na robotę, ile płacą za godzinę, ale to tak w ciemno, jak znaleźć te płoty, ogarniesz coś”. Druga, ta bardziej ludzka, to coś w stylu “hej, gdzie są te wspaniałe podjazdy, jakie tam są szosy, jakie wziąć ciuchy żeby jeździć tam po górach i czy łosie nie wskakują pod koła oby za bardzo”. I tak, stosunek tych drugich, do pierwszych wynosił dokładnie zero do iluśtam dziesiątek mejli od praktycznych korespondentów widzących jedyną zyskowną stronę medalu norweskiej przygody.

Trochę mnie to wkurza. Trochę mnie to smuci.

Ale w ogóle mnie to nie dziwi. Bo wiem, że tak zostaliśmy wszyscy wychowani. Takie podejście wlali nam do głów nasi rodzice, prawie wszyscy na których dotąd się napotykaliśmy. Nazywając to zdrowym rozsądkiem. Ojciec zawsze mi powtarzał, że muszę mieć dobre oceny, żeby dostać się na dobre studia, żeby dostać dobrą pracę, żeby zrobić dobrą karierę i tak dalej. Kiedyś jak już wdrapię się na szczyt to sobie odpocznę i wypiję szampana. Ale nie teraz. Najpierw praca, potem nagroda. Zdrowy rozsądek. Ha ha. Taa.

Na szczęście wycofałem się z tego wyścigu gdzieś przed półmetkiem. I pewnie dzięki temu mam teraz pewną historię do opowiedzenia. O dniu dzięki któremu rozpoczęły się Roadtripy.

Późne lato 2013, środek Norwegii. Dwóch uśmiechniętych chłopaczków pędzi sobie srebrnym kombiakiem słuchając Boba Dylana. Mają obsuwę. Kilka dni spędzili w Szwecji pluskając się w tamtejszych jeziorach i jeżdżąc po pustych szosach wokół nich. Nie dołączyli do rozpędzonej kawalkady starych passatów i transporterków wypełnionych oczekiwaniami i wizjami waliz pełnych norweskich koron. Ich krajanie się spieszą, wiedzą, że lato w Norwegii jest krótkie, a kiedy przyjdzie jesień i zacznie lać, nici z malowania płotków. Tymczasem dwóch chłopaczków skręca z głównej drogi żeby zobaczyć coś nowego, coś bardziej malowniczego i zapierającego dech w piersiach. Zdają się nie przejmować najdroższą benzyną w Europie na którą obecnie średnio ich stać, ani tym, że już dawno powinni wykorzystać swoją szansę na lepsze jutro i machać pędzlem jak opętani. Gdyby ich rodzice wiedzieli jak sobie poczyniają, nie byliby specjalnie zadowoleni. Ale oni akurat są, a i owszem.

Mieliśmy tak naprawdę tylko przejechać tą drogą przez góry, żeby się napatrzyć na najbliższe pół roku i specjalnie nie zatrzymywać. Z tyłu głowy cały czas siedział nam ten zdrowy rozsądek. Ale wszystko poszło na marne kiedy dojechaliśmy do podnóża Dalsnibby, nad jezioro Djupvatnet. Bez większych ceregieli wyładowaliśmy cały nasz dobytek, złożyliśmy do kupy rowery i pojechaliśmy odhaczyć jedną z najlepszych tras naszego życia. Ot tak. Wjechaliśmy pod najwspanialsze patelnie Dalsnibby, załapując się na wyjątkową okazję kiedy przez krótki moment były jeszcze szutrowe, surowe i piękne. Wjechaliśmy na szczyt z widokiem na Geirangerfjord. Zjechaliśmy sobie do niego. Żeby potem podjechać z powrotem do Djupvatnet. Zupełnie nieprzygotowani. Styrani drogą. W ogóle nas to nie obchodziło. Na niesamowitej zajawce zaliczyliśmy jeden z piękniejszych dni na rowerze.

Jakieś kilka dni później dotarliśmy tam gdzie mieliśmy dotrzeć o wiele wiele wcześniej. Dorwaliśmy się do internetu i wrzuciliśmy zdjęcia z tego super dnia. Minęło kilka kolejnych dni i na skrzynkę mejlową wpadł mejl z Australii. Założyciel chyba największego kolarskiego bloga na świecie, Wade z CyclingTips zaproponował żebyśmy zrobili pierwszego Roadtripa. Co wydarzyło się dalej, to już dobrze wiecie.

Wcale tak być nie musiało. Bo co by było gdybyśmy posłuchali głosu zdrowego rozsądku? Gdybyśmy w ogóle nie nadrabiali drogi przez góry, nie marnowali czasu. Najpierw praca, później nagroda. Szybciej byśmy wylądowali z pędzlem w dłoni. Więcej byśmy zarobili. Na przyszłe przygody. O tak. Nie musiałbym teraz podklejać swoich starych sidaczy kropelką, tylko po prostu kupiłbym dzięki temu nowe. I nawet bym sobie nie wyobrażał robienia czegoś takiego jak Roadtripy. Byłoby szkoda.

Chociaż nie, bo nawet nie wiedziałbym o tym. Byłbym pewien swoich dobrych wyborów. Ale teraz wiem, że kierownie się zdrowym rozsądkiem słabo działa. Coraz bardziej to sobie ostatnio uświadamiam. Uwięziony nudnymi misjami w wielkim mieście. Prawo jazdy, naprawa samochodu, handlowanie tym i tamtym. Muszę robić rozsądne rzeczy do porzygu. Dołączyć do tłumu smutnych twarzy pędzącego przed siebie do miejsc gdzie minuta spóźnienia to straszna zbrodnia. I co z tego? I nic. Zamiast mejli od wielkich portali, dostaję mejle od księgowej. Zamiast okazji na wspaniałe akcje, okazyjne promocje w supermarkecie.  To w ogóle nie działa.

Jakiś czas temu, pakując paczuszki, chyba ze złości na to wszystko, zapakowałem jedną ekstra. Wysłałem grubą kopertę do pewnego Norwega którego wypatrzyłem na instagramie. Zrobiłem to tylko dlatego, że podobało mi się, że sobie jeździ całymi dniami po Majorce i ma wszystko gdzieś. Wydałem na to trochę kasy, zupełnie bez sensu. I co? I Dan, bo tak mu na imię, odpisał, że bardzo mu miło, że tusentakk, i że w sumie jakbym miał ochotę to przez całą zimę mogę do niego wpadać bo ma wolny pokój u siebie na Majorce.

Ot, taki kolejny przykład nieplanowanych konsekwencji robienia czegoś wykraczającego poza zdrowy rozsądek.

Bukowski pisał, że złe decyzje rodzą dobre historie.

Miał rację.

kolarstwo! Niech żyje pasja!