Tuptanie nóżką
Wszedłem na szczyt góry, chciałem obejrzeć zachód słońca. Posiedziałem na kamieniu parę godzin, wypiłem piwko, obejrzałem spektakl i nagrodziłem go oklaskami. A w międzyczasie potuptałem sobie nóżką.
Wiesz, czasem tak jest, czasem czujesz się tak dobrze, że to wychodzi samo z siebie. Nikt nie patrzy a Ty sobie tańczysz. Ja sobie stałem na szczycie góry, sam jak palec, w dolinach zapalały się kolejne światła i telewizory, a ja czułem się wspaniale. Więc sobie potańczyłem. Według wszelkich norm to było kompletnie bez sensu.
Nie umiem tego robić. Absolutnie. Jestem fatalnym tancerzem. Nie robi mi to różnicy. Tańczyłem sobie dla tego tańczenia i miałem wszystko gdzieś. Bawiłem się przednio. I wcale teraz nie zapiszę się do żadnej szkoły tańca, nie będę szukać filmików instruktażowych na youtubie. Napiszę tylko ten tekst.
Wiem jak głupio to brzmi, ale uwierz mi, to ma pewien związek. Brzmi głupio, wiem, dlatego nikt tego nie robi na ulicy. Normy określają inaczej. Ostatnio tuptałem nóżką kiedy kumple wyciągnęli mnie do jakiegoś klubu w Warszawie. Tam gdzie wszelkie normy już na to zezwalają. Gdzie tupta się nóżką nie po to, żeby tuptać nóżką. Dla samego tańczenia, ot tak. Robi się to dla czegoś tam później. Chłopaczki w klubach mają konkretne oczekiwania wobec dam z którymi sobie tańczą. Poszli tam z jasno określonymi celami. Niech sobie tańczą. Umysłami są gdzieś już daleko poza klubem.
My mamy tak samo. Kolarze, sportowcy amatorzy. Wszyscy działamy w bardzo podobny sposób. Wszystkie wymyślne ćwiczenia. Powtórzenia. Treningi. Od kiedy tylko pojawił się jakiś cel, jakieś oczekiwania, coś się popsuło w tej prawdziwej radości z jeżdżenia. Przestaliśmy jeździć dla jeżdżenia. Tylko dla czegoś co to jeżdżenie ma dać, kiedyś, w przyszłości. Baza, siła, szybkość. Coś kiedyś, ale na pewno nie teraz. Umysły gdzieś zupełnie indziej, pół roku później, tysiące kilometrów stąd.
Dlaczego straciliśmy tę umiejętność robienia czegoś tylko po to żeby to robić, ot tak, po prostu? Czy nie możemy przechadzać się dla samego przechadzania, zamiast wciąż niecierpliwić się jak daleko jeszcze do celu? Czytać książki dla samego czytania, a nie po to żeby wyciągnąć z nich coś zyskownego? Jeść potrawy dla samej celebracji posiłku, a nie po to żeby napuchła nam od tego łydka i poprawiła się krew? Jeździć na rowerze dla cieszenia się jazdą, a nie po to żeby wciąż poprawiać jakieś wymyślne parametry? Czy nie możemy zwyczajnie docenić tego co jest?
Kiedy piszę ten tekst leżę na plaży. Nade mną świeci słońce. Pewnie się opalę. W porządku. Mógłbym to robić w sumie po coś tam, dla opalenia się, żeby być atrakcyjniejszym, żeby zaimponować kobiecie która urodzi moje dzieci, które zarobią na moją emeryturę.. he he. Nieźle co? mógłbym być głową już na emeryturze. Nie. Leżę dla samego leżenia. Piszę sobie ten tekst bo taką akurat mam ochotę. Jutro pewnie pójdę na rower, nie będę robić czegoś co ma zaprocentować później. Pojeżdżę dla samego jeżdżenia. W ten sam sposób w jaki tuptałem nóżką na szczycie góry. Szkoda mi już czasu na życie przyszłością.